czytanie jest wspaniałe

Czytanie jest wspaniałe, uczy mnie systematyczności i porządku...lubię wieczorem po ciężkim dniu zrelaksować sie i oderwać od codziennych problemów...Moim zdaniem czytanie także wzbogaca nas, nasz umysł...oczywiście zależy jeszcze co czytamy...zauważyłem, jednak że coraz mniej książek czyta się dzieciom wciskając im ciągle to nowe gry komputerowe i bajki tylko po to żeby zająć im jakoś czas...a potem dziwi się, że nie radzą sobie w szkole i nie chcą same czytać...jestem przykładem takiego dziecka, choć mam już 33 lat to ciężko mi było potem samemu polubić czytanie i docenić wartość książek...bo jak to sie mówi: \" czym skorupka za młodu nasiąknie\"...dlatego to rodzice powinni o to zadbać, bo potem samemu ciężko to odbudować i zwalczyć...umysł jest już utwardzony i ciężej wprowadzić w nim zmiany...dlatego zachęcam z całego serca rodziców aby czytali dziecku książki, i nie bagatelizowali problemu, bo najlepiej jest mówić: \"jakoś to będzie\" lub \"jestem zmęczony/zmęczona\"...skoro dorośli nie potrafią być odpowiedzialni za dziecko to jak dziecko ma się nauczyć tej odpowiedzialności w przyszłości za siebie. Poniżej kilka moich ulubionych pozycji wraz z wersją elektroniczną.

Alchemik - paulo coelho

 "Alchemik" to książka, która zasługuje na miano powieści ponadczasowej. To książka, która będzie z zachwytem czytana jeszcze przez długie lata. Jestem o tym szczerze przekonany.
Mówi się o niej, że jest wspaniałą podróżą w świat marzeń, że przywraca nadzieję, że jest książką o tym, o czym ludzie zapomnieli stając się dorosłymi. I wreszcie - że pomaga dostrzec to, co w życiu najważniejsze.

Młody pasterz imieniem Santiago, wędruje ze stadem swoich owiec poprzez równiny Andaluzji. Związany jest z życiem stada - rytm jego dnia i nocy podporządkowany jest potrzebom owiec. Wszystkie mają nadane przez niego imiona; wie, która jest leniwa, a która daje najwięcej wełny. Gdy choć jedna z nich się zabłąka, Santiago spędzi cały dzień na poszukiwaniu i nie spocznie, póki jej nie znajdzie. Jest dobrym i troskliwym opiekunem swego stada. Jego jedyny dobytek to płaszcz, którym przykrywa się w chłodne noce oraz książka, służąca oprócz czytania jako podgłówek. Pasterz zbliża się do Tarify, gdzie przed rokiem sprzedał owcze runo pewnemu kupcowi. Poznał tam jego córkę, piękną i miłą dziewczynę o kruczoczarnych włosach. Myśl, że za kilka dni spotka się z nią dodaje mu otuchy i napełnia serce radością. Ma zamiar poprosić kupca o jej rękę. Jednak spotkanie z nieznajomym starcem sprawia, że Santiago zostawia swoje dotychczasowe życie i plany, udając się w podróż w poszukiwaniu Własnej Legendy.

Wszyscy ludzie marzą. Różne są to marzenia - wielka i prawdziwa miłość, wygrana w lotto, nowe mieszkanie, samochód. Akurat tych marzeń od razu nie uda nam się spełnić, no chyba, że mamy wyjątkowe szczęście do obstawiania zakładów. Ale od razu możemy zmienić swoje życie i pójść nową drogą w poszukiwaniu głębszego sensu istnienia, szczęścia i wewnętrznej radości. Tylko obawa przed nieznanym może nas powstrzymać. Ale jak mawia Coelho "strach przed cierpieniem, jest gorszy niż samo cierpienie", a z kolei "możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące".

Obok tej powieści nie można przejść obojętnie. Jedni popadają w zachwyt, inni są bardzo zawiedzeni po jej przeczytaniu. Słyszałem wiele słów krytyki - że jest to książka dla zagubionych w życiu, książka, która powiela sentencje dawnych myślicieli, że prawdy życiowe zawarte w niej są więcej niż oczywiste, że jest to infantylna opowieść z mnóstwem banałów, lektura dla niezbyt wymagających, dla "ćwierćinteligentów". Z niektórymi opiniami po części można się zgodzić. W końcu w każdej krytyce znajduje się ziarenko prawdy. Ale ze zdaniami wysnuwającymi ocenę czytelników "Alchemika", to już lekka przesada. Szczerze współczuję bliskim i znajomym, którzy mają do czynienia z takowymi osobnikami, bo współżycie z nimi musi być bardzo trudne.

To nie jest książka dla zagorzałych realistów, którzy dobrze czują się w swoim świecie i marzenia nie są im potrzebne do szczęścia. Nie będę tego negował - każdy żyje tak jak chce i ma do tego pełne prawo. Każdy człowiek sam wie, co dla niego jest najlepsze. Bo każdy jest inny. Tak samo z "Alchemikiem" - czy się komuś ta powieść spodoba, czy nie - to już rzecz gustu. A z tymi, jak wiadomo, się nie dyskutuje.
Jeśli ktoś tu szuka gotowych wskazówek, jeśli liczy, że po przeczytaniu tej baśniowej opowieści zmieni się jego życie, jest w błędzie. Książka bowiem sama w sobie tego nie zrobi, ona tylko może wskazać nam drogę, reszta należy do nas.

Świat dysku - terry pratchett

Terry Pratchett zadebiutował już w wieku 15 lat, ale musiał potem poczekać kolejne 20, żeby zdobyć sławę po ukazaniu się Koloru magii, pierwszego tomu "Świata Dysku", co nastąpiło w roku 1983. Od tego czasu cykl luźno ze sobą powiązanych książek o świecie Dysku nieustannie się rozrasta, a nazwisko jego autora znane jest na prawie całym naszym kulistym globie. Pratchett twierdzi, że wierzy w cywilizację technologiczną, pewnie dlatego Świat Dysku ma tak mało wspólnego z technologią, jak tylko można sobie wyobrazić.

Przez przestrzeń kosmiczną dostojnie płynie gigantyczny żółw A'Tuin, którego płci nie ustalili ani badacze, ani filozofowie, choć ponad wszelką wątpliwość wiedzą, że na żółwiu stoją cztery ogromne słonie, a na ich szerokich barkach spoczywa płaski Dysk przykryty kopułą Niebios i otoczony wodospadem. Na nim zaś są góry, morza, rzeki, miasta oraz życie poniekąd rozumne. Sama płaskość tego świata nie jest główną cechą odróżniającą go od znanego nam na co dzień okrągłego. Na Dysku jest osiem pór roku, tydzień ma osiem dni i osiem kolorów podstawowych, a ten ósmy jest magiczny. Magia na dysku spełnia bowiem rolę, jaką w naszym życiu codziennym pełni technologia, to znaczy jest mniej więcej równie wszechobecna, nieprzydatna i zawodna.

W Kolorze Magii główną rolę odgrywa jeden z najbardziej charakterystycznych bohaterów fantastyki ostatnich lat, nieudany mag Rincewind. Słowo mag jest w tym przypadku bardzo na wyrost, Rincewind bowiem nie zna ani jednego zaklęcia i został wydalony z Niewidocznego Uniwersytetu, gdzie szkoli się czarnoksiężników. Jest co prawda jedno zaklęcie, które potrafi wypowiedzieć, ale nikt nie wie, jakie to zaklęcie. Są podstawy, by sądzić, że jedno z takich, których nie chciałby usłyszeć. Rincewind ma również niebywały talent do pakowania się w tarapaty, a odwaga nie należy do jego głównych zalet. Na szczęście Los obdarował go umiejętnościami językowymi, i właśnie dzięki nim jest jedyną osobą w podwójnym mieście Ankh-Morpork, która potrafi się dogadać z Dwukwiatem, pierwszym turystą Dysku. Rincewind nieco wbrew swojej woli zostanie przewodnikiem Dwukwiata, a tych dwóch razem potrafi ściągnąć masę kłopotów nie tylko na swoje głowy, ale nacały świat w promieniu co najmniej mili.

Obdarzyłam maga nieudacznika mianem głównego bohatera Koloru magii, co na pierwszy rzut oka może się wydawać całkiem zgodne z prawdą, ale nie jestem przekonana, czy nie należałoby tak określić jednak samobieżnego Bagażu wykonanego z drzewa gruszy myślącej i należącego do Dwukwiata. Jeśli oceniać bohaterów literackich na podstawie posiadanych przez nie osobowości, to Bagaż wysuwa się na pierwszy plan. Chociaż prawdopodobnie jeszcze bardziej zdecydowaną osobowość ma Śmierć, u Pratchetta osobnik rodzaju męskiego, pojawiający się we wszystkich tomach cyklu i prowadzący z wybierającymi się na tamten świat bardzo interesujące konwersacje.

Pratchettowi udało się tchnąć w nieco już wyeksploatowane dekoracje rodem z fantasy zupełnie nowe życie. Zastosował bezczelnie, świadomie i celowo wszystkie te ograne chwyty: magię, barbarzyńców z mieczami, bogów, mówiące zwierzęta, smoki, driady i jeszcze całą masę innych fantastycznych stworów, aby zderzyć je z naszą przyziemną rzeczywistością, i z niewiarygodną precyzją wykorzystał efekt komiczny wynikający z tego zderzenia.
Jak to wygląda w praktyce? Dwukwiat, na przykład, usiłuje wytłumaczyć mieszkańcom Ankh-Morpork, czym jest polisa ubezpieczeniowa, koncept całkowicie im obcy. Kiedy Rincewind wsiada na smoka, by spróbować transportu powietrznego, zostaje poczęstowany cukierkami, ponieważ "taka jest tradycja". Pudełko do robienia obrazków demonstrowane z dumą przez Dwukwiata zawiera w środku małego, paskudnego i bardzo zirytowanego chochlika, który odmawia dalszej pracy, gdy kończy mu się różowa farba. A to tylko niewielka próbkapomysłowości autora.

Humor "Świata Dysku" czasem opiera się na grach słownych, co zazwyczaj się źle kończy w przypadku przekładów. Pratchett jednak miał dużo szczęścia trafiając na Piotra W. Cholewę. Tłumaczenia te znane są ze swojej wysokiej jakości. Szczęśliwie, przynajmniej do tej pory, cały cykl jest tłumaczony przez jedną osobę, co również pomaga w zachowaniu staranności. Czytelnicy mogą się czuć dopieszczeni, a to jest rzadki luksus.

Jak w przypadku bestsellerów bywa, również i ten cykl ma nie tylko zagorzałych fanów, ale i przeciwników. Zaryzykuję jednak twierdzenie, że przynajmniej Kolor magii powinien przeczytać każdy, kto ma ochotę wiedzieć co w fantastyce piszczy.

Kod leonarda da vinci - dan brown

Autorem książki pt.: "Kod Leonarda da Vinci"
jest Dan Brown. Brown urodził się 1964 roku w Stanach Zjednoczonych. Obecnie jest on jednym z najbogatszych współczesnych pisarzy. Największą sławę przyniósł mu „Kod Leonarda da Vinci”, który stał się światowym bestsellerem.

Książka rozpoczyna się zabójstwem kustosza Luwru Jacquesa Sauniera. Ciało zmarłego ułożone jest podobnie jak na obrazie „Człowiek witruwiański” autorstwa Leonarda da Vinci. Ten układ i anagram mają dać do zrozumienia, gdzie szukać kolejnej wskazówki – również w dziełach da Vinciego, np. „Monie Lisie”. Do rozwiązania zagadki tajemniczego morderstwa zostaje wezwany Robert Langdon, uczony, biegły w dziedzinie symboliki. Na miejscu zbrodni odkrywa szereg zakamuflowanych znaków zostawionych przed śmiercią przez Sauniere''a, które prowadzą nie tylko na trop mordercy, ale i pewnej tajemnicy sięgającej początków chrześcijaństwa. Langdonowi pomaga rozwikłać zagadkę Sophie Neveu, wnuczka zmarłego i jednocześnie agentka policji specjalizująca się w kryptologii. 

Postawa obydwu postaci wywiera dobre wrażenie. Pomimo tego, iż byli w ogromnym niebezpieczeństwie dążyli do poznania i ujawnienia prawdy. Nauczyciel, który stoi za całym spiskiem jest tu postacią bardzo tajemniczą. Jego osoba ujawnia się dopiero w końcowych stronach książki. Jednak pomimo tego, iż nie wiemy kim on jest, wiadomo że stara się działaś na niekorzyść Roberta i Sophie. Pomaga mu w tym wielu negatywnych bohaterów takich jak, Sylas czy biskup Aringarosa. Kontrowersyjna fabuła dotyczy spraw chrześcijańskich i prawdy o Jezusie Chrystusie. Zostały tu przedstawione takie domniemania jak to, iż Maria Magdalena była małżonką Jezusa, a sama jest Świętym Graalem, który jest uważany za święty kielich. Autor odwołuje się do „Ostatniej wieczerzy”, na której według niego obok Chrystusa zasiada Maria Magdalena, czego wyrazem mają być jej delikatne, kobiece rysy twarzy i te same kolory szaty, co Jezusa. Jednak inni uważają, że to młody apostoł. Kiedy zadamy pytanie Katolikowi ile jest kielichów na obrazie „Ostatnia wieczerza”, odpowie zapewnie, że jeden – Jezusa, tak jak mówi Pismo Święte: „Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: «Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów... »”. Ale tak naprawdę, po przyjrzeniu się zobaczymy, że nie ma tam żadnego kielicha… Jedynym obrazem kielicha jest zjawiskowe odchylenie Marii Magdaleny od Chrystusa, które przypomina owy kielich. Poszukiwania mordercy Sauniere''a prowadzą do Zakonu Syjonu, do którego należał zmarły (a także Leonardo da Vinci, Wiktor Hugo, Izaak Newton), oraz do strzeżonej przez tę organizację tajemnicy. Jej misja polega na ochronie Świętego Graala, który nie jest, jak się powszechnie uważa, kielichem, a dynastią zrodzoną z Marii Magdaleny i Chrystusa. Język, którym posłużył się Brown jest zrozumiały i trafia do czytającego. Niemniej jednak zanim zaczęłam czytać tę książkę, przerażała mnie jej obszerność. Początek był niezbyt ciekawy, jednak kiedy przebrnęłam przez pierwsze rozdziały, to strasznie mnie wciągnęła i w ciągu kilku dni ani się nie spostrzegłam, iż książka już się kończy, a zagadka Świętego Graala została rozwiązana. Całokształt utworu oceniam pozytywnie. Logiczny podział zdarzeń, przedstawienie wielu ciekawych, historycznych faktów, przybliżenie czytającemu zagadki Świętego Graala, aż na końcu dzieła słynnego malarza epoki sansu Leonarda da Vinci, są głównym powodem tego, iż ogromnie polecam tę lekturę. Książka ta pomimo wielu krytyk, zarówno dla mnie jak i wielu osób jest utworem pierwszorzędnym. Można by powiedzieć, że wszystko co autor opisuje się zgadza. Motywy na obrazach Leonarda czy Zakon Syjonu, który naprawdę istniał. Myślę, że każdy czytelnik musi sam dokonać oceny i zająć miejsce w batalii: czy „Kod Leonarda da Vinci” Dana Browna jest książką sensacyjną, religijną, obrazoburczą, historyczną, a może po prostu zręczną manipulacją?

prezes - stephen frey

    Na tylnej stronie okładki Prezesa zachwala sam Donald Trump, amerykański miliarder, znany nie tylko z majątku, ale także braku gustu, przerażającej fryzury, olbrzymiego ego i własnego reality-show The Apprentice (w Polsce zatytułowany Trampolina). Można gdybać, czy podpieranie się reklamą takiego indywiduum to trafiona decyzja, ale cóż, Trump na robieniu pieniędzy na Wall Street na pewno się zna, a właśnie o tym opowiada Prezes. Jego autor, Stephen Frey w świecie finansów obraca się od lat, najpierw jako członek rady nadzorczej banku na Manhattanie i pracownik JP Morgan, a obecnie jako właściciel firmy inwestycyjnej. Od 1995 roku spłodził czternaście thrillerów opowiadających o mrocznych machinacjach na najwyższych szczeblach biznesu, niewątpliwie korzystając z własnych doświadczeń.

Prezes to pierwsza z czterech (wydanych do tej pory) książek, której głównym bohaterem jest Christian Gillette, który zostaje prezesem Everest Capital, jednej z największych spółek kapitałowych na świecie, po podejrzanej śmierci poprzedniego szefa. Już podczas pogrzebu swojego pracodawcy Gillette przekonuje się, że może nie zagrzać długo miejsca na nowym stanowisku, kiedy jego limuzyna wylatuje w powietrze. Człowiek o jego pozycji posiada wielu wrogów, poczynając od konkurencji na Wall Street, a kończąc na ambitnych pracownikach własnej firmy. Kiedy na co dzień obraca się miliardami dolarów, ufać nie można nikomu, nawet własnym ochroniarzom. Problem w tym, że Gilette komuś zaufać musi, jeśli chce przeżyć i zrealizować swoje ambitne plany. Jeśli źle wybierze, straci wszystko...

Przyznam, że biznesowy język i nowomowa świata wielkich finansów nie leży w sferze moich zainteresowań, ale Frey zadbał o to, żeby także podobni do mnie czytelnicy już na samym początku otrzymali dawkę ekonomii w pigułce. Christian Gillette w rozmowie z wspólnikiem Benem Cohenem praktycznie objaśniają punkt po punkcie meandry zakładania prywatnych funduszy inwestycyjnych, fuzji przedsiębiorstw, zarządzania itd. Może to trochę razić sztucznością, ale przynajmniej daje pewną wiedzę, która pozwala orientować się w dalszej fabule. Wyjątkami są śmieszne momenty, kiedy np. tłumaczy się nam, co to takiego jest BlackBerry (przetłumaczone w polskiej wersji na Jeżynę), jakby wiedza na temat elektroniczncyh gadżetów zarezerwowana była dla menedżerów wysokiego szczebla...

Autor próbuje połączyć sceny pościgów, strzelanin i bójek z chłodnymi gierkami rezydentów gabinetów drapaczy chmur. Chce abyśmy uwierzyli, że walka o władzę, wpływy i pieniądze na Wall Street nie różni się zbytnio od gangsterskich porachunków – czasem zresztą mam wrażenie, że Prezes odrobinę ma przypominać Ojca chrzestnego, a Christian modelowany jest na Michaela Corleone. Widać to szczególnie w pierwszym rozdziale, kiedy do nowego prezesa po pogrzebie przychodzą kolejni goście z prośbami o przysługi. Od razu przed oczami stanęła mi bardzo podobna scena ze ślubu córki pewnego capo di tutti capi.

Powróćmy jednak na ziemię i nie dajmy się ponieść, bo Prezes to nic innego jak średniej jakości thriller, nie należący nawet do czołówki w swoim gatunku. Pomijając koślawy język (toporne sceny miłosne...), mało interesującą fabułę i nierówne tempo akcji, książka kuleje przede wszystkim z braku interesujących postaci, co tworzy dystans między nimi a czytelnikiem. Christian Gilette to antypatyczny japiszon, skupiony wyłącznie na zarabianiu pieniędzy, któremu nie sposób kibicować. Dotyczy to zresztą niemal wszystkich, bo jak tutaj współczuć multimilionerom, którzy walczą o wyższą premię czy kolejny procent udziałów? Co prawda Frey podejmuje próby uczłowieczenia swojego bohatera, zdradzając co nieco z jego przeszłości czy pokazując troskę o latynoskich imigrantów (która okaże się zresztą samolubnym gestem), ale nie owocuje to tym, żebyśmy w Christianie dostrzegli osobę z krwi i kości. Przypomina on bardziej Patricka Batemana z American Psycho. Chwilami przeszkadzało mi też portertowanie niektórych postaci, ocierających się momentami już nie o etniczne stereotypy, a niemal skryty rasizm. Szczególnie zawodzi też zakończenie, gdzie zamiast jakiegoś twistu czy skomplikowanego biznesowego manewru otrzymujemy tępą strzelaninę rodem z filmów klasy B, a Christian Gillette zamiast pociągać z daleka za sznurki, chwyta za broń.

Świat wielkich korporacji jest często bezlitosny, okrutny i obrzydliwy, ale z Prezesa wyłania się kompletnie zafałszowany jego obraz. Frey wydaje się też zapominać, że w gabinetowych wojnach o miliardy prawdziwymi ofiarami nie są panowie prezesi, a drobni ciułacze, którzy z powodu najmniejszych wahań na rynku mogą stracić dorobek całego życia. Prawdziwi Christianowie Gillette tego świata co najwyżej przez parę miesięcy będą musieli obywać się bez nowego jachtu.

lśnienie - stephen king

Jest to opowieść o trzyosobowej rodzinie Torrance. Jack, były nauczyciel języka angielskiego dostaje pracę opiekuna hotelu „Panorama” usytuowanego w górzystych terenach stanu Maine. Zimą nie ma tam żadnej możliwości dojazdu, dlatego też potrzebny jest nadzorca. Pobyt przez całą zimę w odosobnieniu od ludzi Jack przyjmuje jako doskonałą okazję do napisania sztuki teatralnej, o której myśli już od jakiegoś czasu. Z daleka od miastowego zgiełku i hałasu, będzie to doskonałe miejsce do stworzenia czegoś nietuzinkowego oraz zżycia się z rodziną. Razem z nim w hotelu pozostaje jego żona Wendy i pięcioletni synek Danny. Niestety stary budynek skrywa wiele tajemnic, które dochodzą do głosu częściowo dzięki telepatycznym mocom małego chłopca. Jest on świadkiem makabrycznych wydarzeń sprzed wielu lat. Widzi rzeczy, których nikomu nie życzę, aby zobaczyli. Krew spływająca po ścianach, rozkładająca się kobieta w wannie, dwie małe zamordowane kiedyś, przez własnego ojca, dziewczynki. Jakby tego było mało, to żywopłot przystrzygnięty na kształt drapieżnych zwierząt ożywa, a wąż pożarowy chce go udusić. Nieczyste siły sprawujące władze nad „Panoramą” wciągają także Jacka w tę niebezpieczną grę posługując się jego słabością do alkoholu i odnawiając w nim dawny nałóg, przez który tak wiele już w życiu stracił. Teraz i on działa na szkodę bezpieczeństwa swojej rodziny. Ci, co czytali, wiedzą, iż teraz zacznie się coś naprawdę mocnego, coś, co zamrozi krew w żyłach. Ci, co nie czytali, muszą biec do księgarni póki otwarta i jak najprędzej zaopatrzyć się we własny egzemplarz tego horroru. Horroru, który unormował pewne zasady w tworzeniu tego gatunku. Horroru przełomowego i odkrywczego. Czegoś, przez co nie będziecie mogli nocą zasnąć...

Jak przystało na Kinga, jego postaci są bardzo dokładnie skonstruowane. Poznajemy wiele epizodów z ich życia, co pozwala nam ocenić jakimi ludźmi są i ile mogą wytrzymać. Jednak książka ta udowadnia, że człowiek zdolny jest do wielu poświęceń w imię ratowania życia. Taka analiza konkretnych osobowości zbliża nas do bohaterów, wciąga w wir akcji, nie pozwala oderwać się od lektury. King jest chyba jednym z najbardziej szczegółowych autorów, jeśli chodzi o tworzenie swoich bohaterów. Oni są jak prawdziwi. Czytelnik się zastanawia, czy może przypadkiem, gdzieś w stanie Maine żyje, bądź żyła rodzina Torrance.

Całość napisana w typowym kingowskim stylu. Napięcie jest rozłożone narastająco. Najpierw akcja się rozwija spokojnie, dostajemy porcję wiadomości o bohaterach i miejscu akcji. Z czasem wszystko zaczyna się rozwijać w coraz szybszym i bardziej zaskakującym tempie. Na światło dzienne wychodzą nowe, coraz bardziej przerażające, fakty dotyczące hotelu i jego gości. Całość kończy się wielkim finałem. Jest bardzo strasznie!!! Przyznam się, że kiedy czytałem to pewnej nocy, to bałem się iść do kuchni po szklankę soku ;-) Do tego strachu należy też dołączyć dużą dawkę humoru i śmiesznych tekstów.

Na podstawie tegoż utworu Stanley Kubrick stworzył swój film z Jackiem Nicholsonem w roli głównej. King nie był tymczasem zadowolony z tej ekranizacji, tłumacząc, iż to nie szaleństwo siedziało w Jacku, lecz jego alkoholizm. On był uzależniony i to go głównie pogrążyło. Jest to książka o chorobie, a nie niepohamowanym szaleństwie, które wzięło się znikąd. Tak więc, kilka lat później nakręcony został serial telewizyjny składający się z trzech epizodów. Była to wizja bardziej odpowiadająca pisarzowi, bliższa oryginału. Obraz ten został także dobrze przyjęty przez publikę, jak i krytyków, na co wskazuje fakt przyznania kilku nagród, w tym Emmy za najlepsza rolę męska dla Briana Webbera, który wcielił się w rolę Jacka Torrance (znany w Polsce z serialu „Skrzydła”). Dlaczego o tym piszę? Mam cichą nadzieję, iż takie rekomendacje zachęcą niedowiarków do sięgnięcia po te pozycję i poznania kunsztu Króla Horrorów. Jeśli nie lubicie mocnych wrażeń, to przyjżyjcie się wątkom obyczajowym, na które Kubrick niestety nie zwrócił w pełni uwagi (co oczywiście nie ujmuje jego ekranizacji, która jest świetna ;-).

Podsumowując: po prostu hit. Jedna z moich ulubionych książek. Skonstruowana po mistrzowsku, potrafi niemal każdego uwieść swą precyzyjnością i realizmem. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich miłośników mocnych wrażeń, bądź tych, którzy szukają odmiany wśród tandetnej papy oferowanej przez np. Masłowską. Po tej książce odgłos drewnianego młotka nie jest już taki sam, a słowo „redrum” nabiera znaczenia...

nieulękły  I tom zaginionej floty -  jack cambell


Jack Campbell to tak naprawdę John G. Hemry, były oficer Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. I to widać w „Nieulękłym”, pierwszym z sześciu tomów serii „Zaginiona flota”. Słownictwo związane z wojskiem, pojęcia z taktyki prowadzenia walki, czy chociażby rodzaje broni, wszystko to wydaje się mnie - laikowi - bardzo przekonywające. Dodatkowo w powieści pojawia się postać cywila, któremu trzeba wszystko, a przynajmniej większość, tłumaczyć. Dzięki temu nieobeznany z wojskową terminologią czytelnik nie jest zmuszony do sięgania po słowniki.

Bohaterem powieści jest John „Black Jack” Geary - zmartwychwstała legenda, czyli pośmiertnie awansowany kapitan, który prawie sto lat spędził zahibernowany w kapsule ratunkowej, dryfując w mało uczęszczanej części Wszechświata, póki przypadkiem nie został odnaleziony przez flotę Sojuszu. To właśnie dla tych ludzi był bohaterem w walce z siłami Syndykatu, a kiedy potrzebowali moralnego wsparcia, tak po prostu spadł im z nieba. Podczas jego snu konflikt trwał nadal, mit „Black Jacka” rósł, a ludzie zapomnieli, dlaczego wojna się zaczęła. John Geary musi stawić czoła nie tylko Syndykatowi, ale i swojej własnej legendzie, w której stał się prawie półbogiem zdolnym czynić cuda. Zadaniem Geary'ego jest odstawić resztki rozbitej floty Sojuszu do domu, a tak się składa, że znajdują się w centrum terytorium Syndykatu. Dodatkowo na jednym ze statków znajduje się przedmiot, dzięki któremu Sojusz może przechylić na swoją stronę szalę zwycięstwa po wieloletniej równowadze sił.

Sam bohater wydaje się reagować na niezwykłą sytuację całkiem ludzko. Nie chce żadnej władzy, początkowo rozkazy wykonuje jedynie siłą inercji i lat przyzwyczajenia, nie rozumie zmian, które zaszły wśród jego pobratymców i stara się jakoś nad wszystkim zapanować. A nie jest to łatwe, kiedy większość marynarzy wokół patrzy na niego z uwielbieniem i spija każde słowo z jego ust. Na szczęście nie wszyscy tak go traktują. Część uważa Geary'ego za relikt przeszłości, możliwe, że nawet uszkodzony przez długi czas hibernacji. Jest również osoba, która zupełnie nie poddaje się jego legendzie, i która sprowadza go niejako na ziemię swoją szczerością i dociekliwością.

Właśnie te kłody rzucane pod nogi bohaterowi sprawiają, że powieść nie jest przesłodzona, że nie wszystko idzie gładko i łatwo, przez co czyta się ją z większym zaciekawieniem. Uwagi Geary'ego dotyczące tego, jak bardzo przez te sto lat zmienili się ludzie, również nadają powieści realizmu, tak potrzebnego w gatunku, jakim jest space opera.

Mimo tylu lat od „pierwszej śmierci” bohatera prawie nie zmieniły się rodzaje broni używanej w wojnie. Poprawiono jedynie ich osiągi, a w użyciu znalazła się tylko jedna nieznana wcześniej Geary'emu broń. To również pokazuje czytelnikowi, jak rozwija się cywilizacja. Zazwyczaj wojny prowadziły i prowadzą do tego, że następuje gwałtowny rozwój technologii. Jednak nie w przypadku tego konfliktu, który trwa ponad sto lat i pochłania olbrzymie liczby ofiar, przez co kadrę stanowią młodzi ludzie bez większego doświadczenia bojowego.

Po raz kolejny wychodzi z Campbella wojskowy, kiedy w powieści pojawia się problem z zaopatrzeniem i jednostkami remontowymi. Bo czy często zdarza się w space operze, żeby ktoś kłopotał się o zapasy albo o części zamienne? W tym momencie na scenę wkraczają różnego rodzaju replikatory, a napraw dokonuje się albo w stacji naprawczej albo we własnym zakresie. Nie u Campbella. Kłopoty z żywnością skłaniają do nawiązywania kontaktu z wrogą ludnością, a brak surowców - do eksploatacji asteroid. Jedno i drugie pociąga za sobą różnego rodzaju ryzyko, zazwyczaj śmiertelne.

Mogłoby się wydawać, że powieść Campbella to coś nowatorskiego, ale nie do końca tak jest. Kwestia realizmu nie stanowi o jej wybitności. Książkę czyta się szybko i z przyjemnością, chociaż często trafiają się w niej patetyczne przemowy. Na szczęście są one uzasadnione tym, kim stali się ludzie wokół głównego bohatera. Do nich - wydaje się - nie można inaczej mówić.

Możliwe, że w dalszych tomach powieść stanie się czymś więcej niż dobrym czytadłem. Bo w moim osobistym rankingu jeszcze jej daleko do sagi o Commonwealth Petera F. Hamiltona, czy chociażby „The Risen Empire” Scotta Westerfelda.

Bolączką znanych mi space oper jest to, że dziwnym zbiegiem okoliczności wszyscy ludzie we Wszechświecie mówią tym samym językiem - angielskim. Z każdą przeczytaną serią robi się to coraz bardziej zabawne. Ale widocznie tak właśnie musi być i jednojęzyczność należy już chyba do konwencji gatunku. Dlatego też pomysł na przełożenie nazw wszystkich statków w „Zaginionej flocie” jest według mnie bardzo dobry, wynikający zapewne z tego, że kolejne tomy serii w tytułach mają właśnie nazwy statków.

Powieść z pewnością sprawi przyjemność fanom gatunku, ale sądzę, że nie zawiedzie również osób, którzy rzadziej sięgają po tego rodzaju książki. Jeśli kolejne tomy staną na mojej drodze, to z pewnością nie będę przed nimi uciekać. Romantyczna część mojej czytelniczej duszy liczy również na to, że główny bohater zostanie usidlony przez którąś z kobiet. Nie żeby próbowały, co jest dość dziwne w przypadku uwielbianego „Black Jacka”. Ale sto lat bez kobiety...

Bogaty ojciec, Biedny ojciec Robert Kiyosaki, Sharon Lechter

Największą rolę w życiu Roberta odegrało dwóch mężczyzn, których nazywa „ojcami”. Pierwszy z nich to jego prawdziwy ojciec, niezwykle wykształcony człowiek, profesor uniwersytetu. Drugim był natomiast ojciec jego kolegi, Michała, człowiek bez formalnego wykształcenia, ale z niezwykłym zmysłem zarządzania pieniędzmi i biznesem. Jego właśnie nazywał potocznie „bogatym ojcem”.

Z czasem koleje losu obu ojców potoczyły się zupełnie w przeciwnych kierunkach. Prawdziwy ojciec Roberta („biedny ojciec”) mimo swego wykształcenia i dobrych zarobków zbankrutował i umarł prawie bez grosza. Tymczasem ojciec Michała („bogaty ojciec”) doszedł dzięki swoim umiejętnościom do ogromnej fortuny i stał się najbogatszym człowiekiem w okolicy.

Oprócz tej, Robert Kiyosaki napisał też szereg innych książek, będących niejako kontynuacją „Bogatego ojca”, ale zdecydowanie od tej trzeba zacząć. A jeśli Cię wciągnie, to podobnie jak ja – sięgniesz po wszystkie.

Paweł Królak

Władca Pierścieni - Drużyna Pierścienia J.R.R Tolkien

Pierwsza część trylogii „Władca Pierścieni - Drużyna Pierścienia” zasługuje na miano dzieła. 

J.R.R Tolkien pisząc ją wykazał się ogromnym talentem pisarskim, lingwistycznym, oraz fantazją. Napisanie tego monumentalnego dzieła zabrało mu około 15 lat. Z zamierzenia miała to być kontynuacja równie wielkiego dzieła pt. „Silmarilion”. W „Władcy Pierścieni” ukazane są losy wojny o Jedyny Pierścień.

Akcja rozgrywa się w mitycznym Śródziemiu, krainie gdzie fantastyczne istoty po latach walki między sobą zawarły pokój. Sauron, zły władca Mordoru próbuje odzyskać Jedyny Pierścień, wykuty setki lat wcześniej w czeluściach góry Orodruiny. Klejnot tan miał mu zapewnić władzę nad pozostałymi pierścieniami podarowanymi władcom ludzi, elfów i krzatów. Jednak plan ten nie powiódł się, ponieważ pierścień został odebrany Sauronowi, a on sam stracił postać materialną.

Pierścień odnajduję się po latach u Bilbo Baggins’a, który zdobył go podczas wyprawy przeciwko smokowi razem z krzatami.

Władca ciemności postanawia po raz kolejny zasiać zło i nienawiść na ziemiach Śródziemia i zamierza odzyskać Jedyny Pierścień. Stara się temu przeciwstawić Gandalf Szary, wielki mędrzec i czarodziej. Za namową Gandalfa Bilbo przekazuje Pierścień swojemu bratankowi, hobbitowi o imieniu Frodo. Młody hobbit mimo grożącego mu niebezpieczeństwa postanawia podjąć się zadania i wraz z towarzyszami udaje się do siedziby zła - Mordoru, aby zniszczyć Pierścień tam gdzie został on wykuty.

Akcja pierwszej części trylogii trwa od powierzenia Frodowi Pierścienia, do rozpadu Drużyny Pierścienia, która miała pomóc mu w wykonaniu zadania. Tolkien wprowadza czytelnika w fantastyczny świat Śródziemia, dosłownie rysując mu za pomocą opisów jego wygląd. Z początku dość spokojna opowieść przekształca się w niesamowitą epopeje opowiadającą o losach walki o Pierścień. Opowieść cały czas trzyma czytelnika w napięciu.
Autor po mistrzowsku przeprowadza czytającego pomiędzy różnymi wątkami. Trzeba zaznaczyć, iż Władca Pierścieni to książka posiadająca kilka wątków pobocznych. Takich jak; wyprawa Drużyny Pierścienia czy więzienie Gandalfa przez Sarumana, czarodzieja, który przeszedł na Stronę Saurona. Tolkien cały czas trzyma czytelnika w napięciu nie pozwalając oderwać się od książki.

Kolejnym faktem świadczącym o rozmachu, z jakim została napisana cała trylogia, są języki, którymi posługują się bohaterowie i inne istoty opisane w książce. Tolkien opierając się na istniejących, oraz martwych językach tj., nordyckim, gockim, stworzył kilka całkiem nowych. Stworzonymi przez autora językami posługują się hobbici, elfowie, krzaty, a także mieszkańcy Mordoru. Co więcej różne plemiona tej samej rasy mają inne dialekty. Jest to doprawdy potwierdzenie geniuszu Tolkiena.

W książce nie znajdziemy wątku, który nie miałby wyjaśnienia. Każdy bohater, jego ród ma swoją historię. Wzmianki o Sauronie i jego przejściu na stronę zła znajdziemy już w „Silmarilionie”. Władca pierścieni nie ma żadnego martwego punktu. Patrząc w zamieszczone z tyłu książki drzewa genealogiczne dowiemy się wielu rzeczy o historii danego rodu. Wszyscy zainteresowani mają możliwość zapoznania się z innymi dziełami Tolkiena, w których także znajdą różne wątki opisane w Władcy Pierścieni.

„Drużyna Pierścienia”, jak i cała trylogia jest książką ponadczasową. Opowiada o przyjaźni, poświęceniu dla bliskich i ojczyzny. Opowiada o tym jak zupełnie różne od siebie istoty potrafią zjednoczyć się i wspólnie podjąć walkę przeciwko złu i niewoli.

Dlaczego warto czytać ???

Stajemy się społeczeństwem, które czyta coraz mniej. Według niedawnych badań przeprowadzonych przez Zakład Badań Czytelnictwa Biblioteki Narodowej i TNS OBOP, 42% Polaków deklaruje brak zainteresowania książką.

    Wyniki te są zatrważające, ponieważ człowiek wychowany jedynie przez "szklany ekran" funkcjonuje zupełnie inaczej, niż ktoś kto czyta książki. Dlaczego? Ponieważ czytanie bardzo pozytywnie wpływa na ludzki rozwój.

Poniżej zamieszczam porównanie książek i telewizji w pewnych aspektach, które ukazuje wyraźnie wyższość czytelnictwa nad biernym siedzeniem prze telewizorem:

1. Czytanie uczy myślenia

Podstawowy kanon komunikacji międzyludzkiej oparty jest na słowie, gdyż to właśnie ono poprzez odwołanie się do świadomości jest podstawą naszego myślenia. W konfrontacji książki, opartej na słowie, z przekazem telewizyjnym, bazującym na obrazie, język okazuje się bardziej uniwersalny. Dzięki niemu możemy wyrazić zarówno wydarzenia zewnętrzne, jak również przeżycia wewnętrzne, zjawiska świata materialnego i niematerialnego. Ludzie są istotami myślącymi, bo operują słowem, a nie dlatego, że widzą. Zwierzęta również widzą, lecz nie myślą. Uczucia i myśli docierające do naszej świadomości za pomocą słów nie mają odpowiednika w prostych symbolach wizualnych. Doświadczenie pokazuje, że osoby, które zerwały z cywilizacją słowa, rzadko mają swoje zdanie, idą za tłumem, a samodzielne myślenie ich męczy.

2. Czytanie pobudza wyobraźnię

Telewizja nie pozwala nam na samodzielne myślenie. Niczego nie musimy sobie wyobrażać czy dochodzić do czegoś drogą naturalnej refleksji. Wszystko mamy podane: zarówno scenerię, mimikę, jak i ton głosu. Czytając mamy dużo więcej swobody. Sami obsadzamy role, obmyślamy tło i kierujemy akcją. Każdy szczegół wygląda tak, jak zechcemy. Dobra książka porusza i ożywia umysł.

3. Czytanie rozwija umiejętność wysławiania się

Czytanie jednocześnie wymaga zdolności językowych, jak i je rozwija, ponieważ jest nierozłącznie związane z mówieniem i pisaniem. Tych, którzy nie czytają nic albo niewiele, bardzo łatwo poznać. Zdradzają się częstym używaniem zwrotów typu: "No wiesz, o co mi chodzi", "No... tego. ..". Zacinają się, stękają, zastępują słowa gestami lub imitują dźwięki. Ocenę ludzi i przedmiotów ograniczają do przymiotnika "fajny" lub "super".

Warto do tego dodać także fakt, że przeprowadzone w Anglii badania ujawniły, że istnieje ścisła zależność pomiędzy godzinami spędzonymi przed ekranem a rozwojem słownictwa. Okazało się mianowicie, że prawie wszystkie tzw. "telewizyjne dzieci" mówią w wieku 3 lat na poziomie dzieci o rok młodszych.

4. Czytanie wyrabia cierpliwość

W Telewizji bardzo dużo informacji jest przekazywanych w niezwykle krótkim czasie, co nie pozwala na zapamiętanie czy choćby przemyślenie ich wszystkich. W ten sposób telewidz uczy się skupiania uwagi na krótką chwilę, a jego myśl staje się bardziej impulsywna niż refleksyjna (niektóre badania wskazują nawet na związek między nadmiernym oglądaniem telewizji a pochopnym podejmowaniem decyzji i niecierpliwością). Inaczej jest z czytaniem, w trakcie którego przetwarzanie informacji zachodzi w świadomości, a więc przebiega wolniej. Odwracając kartki, wchodzimy stopniowo w mechanizm narracji. Krok po kroku staramy się zrozumieć książkę. Tempo zależy od nas. Do pewnych rzeczy można w każdej chwili wrócić, najistotniejsze można sobie zaznaczyć. Można powiedzieć, że czytanie jednocześnie wymaga oraz uczy cierpliwości. Oglądanie telewizji jest natomiast tak banalnym zajęciem, że nie stwierdzono jeszcze u nikogo niezdolności do jej oglądania.

Gdyby się dobrze zastanowić, to pewnie znaleźlibyśmy jeszcze niejeden powód, dla którego warto czytać książki. I dlatego bardzo nam zależy, by jak najwięcej osób sporo czytało. Wszak pismo jest podstawą cywilizacji...

Paweł Pomianek

W artykule szeroko korzystałem z informacji zamieszczonych w: P. T. Nowakowski,