Dlaczego kino ?


Oglądanie filmów, w kinie, lub dzisiaj częściej w telewizji, stanowi nieodłączną część życia chyba każdego człowieka. Dla jednych to okazjonalna rozrywka, dla innych ulubiony sposób spędzania wolnego czasu. Ja kocham kino. Dlaczego?

Każdy człowiek lubi jakiś gatunek filmowy. Jedni pękają ze śmiechu oglądając komedie, inni płaczą patrząc na melodramaty, jeszcze inni ludzie chłoną z ciekawością filmy historyczne. Chyba każdy z nas ma swój ulubiony film, który ogląda przy każdej okazji. Wiele postaci ze szklanego ekranu może być dla nas wzorem do naśladowania. Wiele sytuacji przedstawionych w filmach daje nam możliwość rozważenia: "A ci ja bym zrobił?". Kto wie, może zdarzenia widziane kiedyś na filmie staną się części naszego życia. Dzięki oglądaniu filmów wzbogacamy swój słownik, co pomaga nam w mówieniu, porozumiewaniu się z ludźmi czy choćby pisaniu wypracowań. Filmy rozwijają także naszą wyobraźnię. Podsumowując, kino uprzyjemnia nasze życie i je wzbogaca. A przecież warto pokochać to, co jest jednocześnie przyjemne i pożyteczne.

Poniżej przedstawiam kilka propozycji, dla których  warto poświęcić trochę czasu. Oczywiście takich produkcji jest o wiele więcej, ale nie chcę tu opisywać wszystkich chodziło mi tylko o przedstawienie swoich gustów.

Requiem dla snu

"Po obejrzeniu tego filmu nie będziesz tą samą osobą" (Sight & Sound) - zdanie to najkrócej i najlepiej oddaje moc wrażeń jakie przynosi najnowszy film Darrena Aronofsky'ego "Requiem dla snu". Widziałem w życiu kilka obrazów, które szokują i zmieniają sposób w jaki patrzysz na świat, ale to co zaserwował Aronofsky naprawdę miesza w głowie. Obraz młodego reżysera jest wizją upadku na samo dno ludzi dotkniętych nałogiem i tak naprawdę nie jest istotne jaki to nałóg. Ofiary uzależnienia, czy to narkomanii, czy telewizji, jak to jest w przypadku bohaterów, czy alkoholu lub seksu, podążają w jednym kierunku, po równi pochyłej, na samo dno. Głównymi postaciami filmu są telewizyjna maniaczka Sara Goldfarb (Ellen Burstyn), jej syn Harry (Jared Leto), jego dziewczyna Marion (Jennifer Conelly) oraz ich przyjaciel Tyrone (Marlon Wayans). Jednak to nie ci ludzie są głównymi bohaterami, bohaterem jest ich nałóg.
Harry i Tyrone stoją u progu narkomańskiej drogi, palą jointy, sniffują kokainę (?), wstrzykują heroinę (?), po prostu eksperymentują dla zabawy z substancjami psychoaktywnymi. Postanawiają też na narkotykach zarabiać. Prochy mają być dla nich kluczem do sukcesu. Na początku jest tak rzeczywiście. Chłopaki odkładają niemałą sumkę a przy okazji żyją i bawią się. Harry planuje wspólną przyszłość z Marion, która chce otworzyć sklep z ciuchami własnego projektu i własnej produkcji. Gdy Tyrone ma awansować w narkomanskiej hierarchii wybucha wojna gangów a Tyrone zostaje aresztowany. Wszystkie odłożone pieniądze idą na kaucję. W mieście nie ma towaru. A okazuje się, że obaj przyjaciele i Marion potrzebują przyładować...



Matka Harry'ego, kobieta samotna, namiętnie i pasjami ogląda telewizję. Pewnego dnia dostaje aplikację, która po wypełnieniu pozwoli jej wystąpić w telewizji.. Po odesłaniu dokumentu Sara próbuje zmieścić się w swoją najelegantszą sukienkę aby móc w niej wystąpić w tv. Niestety, lata zrobiły swoje i Sara musi zastosować dietę by móc się zmieścić w ubranie. Jak się okazuje dieta stanowi dla niej ogromne wyzwanie, wszystko na co spojrzy przyjmuje formę jedzenia. Gdy dowiaduje się, że w sąsiedztwie jest klinika która leczy nadwagę farmakologicznie, postanawia spróbować tej metody. Okazuje się, że środki przepisane przez lekarza to psychotropy, a konkretnie speed (amfetamina?). Sara zostaje, jak jej syn, narkomanką, tylko nie zdaje sobie z tego sprawy.
Wszyscy wpadają w nałóg, który doprowadzi każdego z bohaterów do zguby. Postaci różni tylko sposób w jaki zaczęła się ich "przygoda" z prochami, dalsza droga dla wszystkich wyglada tak samo.

Temat narkotyków jest ostatnio dość modny, jednak nikomu nie udało się zjawiska ukazać w tak sugestywny sposób. Nieprawdopodobne jest to, jak kapitalnie reżyser przedstawia cały proces upadku, od zabawy, przez kolejne fazy coraz głębszego uzależnienia do totalnego pogrążenia się w odmętach nałogu. Aronofsky zwraca uwagę na destrukcyjny wpływ uzależnienia, jakiekolwiek by ono nie było. Gdy naszym zachowaniem zaczyna kierować chęć zaspokojenia nałogu zatracamy człowieczeństwo. Gubimy gdzieś integralność naszej osobowości, stajemy się ubezwłasnowolnieni. I tak naprawdę to nie ma znaczenia środek, który to powoduje. Istotny jest sam stan, w którym nie w pełni jesteśmy w stanie pokierować własnym postępowaniem, w którym zrobimy wszystko aby zaspokoić nasz nałóg. Każdy nałóg niesie ze sobą zagrożenie, ponieważ odbiera nam cząstkę nas samych, przejmując kontrolę nad naszym życiem.

Obraz Aronofsky'ego jest najbardziej przerażającą wizją uzależnienia jaką dane mi było zobaczyć w kinie. Nałóg staje się życiem bohaterów. Wszyscy mają jakąś idee fixe, która powoduje zatracenie się w uzależnieniu a apokaliptyczna wizja reżysera ukazuje postępujące, powodujące samotność grzęźnięcie w nałogu. Poza psychicznym aspektem upadku jest także fizyczny. Widzimy jak, bądź co bądż, atrakcyjni fizycznie bohaterowie doprowadzają się do katastrofy, prostytucja, więzienie, choroba.
Poraziła mnie forma w jakiej reżyser przedstawia rosnącą przepaść między Marion i Harrym. Wspólne plany na przyszłość przerodziły się we wspólne ćpanie. Nie ma nic więcej. Pamiętacie "Trainspotting" i jego sympatycznych i zabawnych ćpunów? Boyle ostrzegał przed zgubnością nałogu, ale też śmieszył i bawił. Aronofsky nie pozostawia wątpliwości, nie ma nic zabawnego w byciu ofiarą nałogu. Ani przez chwilę nie miałem złudzeń co do jego przesłania, tragedia bohaterów sugestywnie odsłania "krajobraz przed i po bitwie", w której nie ma wygranych. Zostają tylko ruiny i zgliszcza.
Requiem jest to muzyczny utwór pożegnalny, pośmiertny. Tytuł filmu "Requiem dla snu" Aronofsky'ego możemy odczytywac w trójnasób. Po pierwsze - dosłownie; Sara szprycująca się prochami nie może spać, jej świat jest spleciony z bezsennej rzeczywistosci i z wizji spowodowanych prochami i brakiem snu. Po drugie - także dosłownie, przy czym musimy wyraz dream w tłumaczymy jako marzenie. Film ten jest przedstawieniem świata, w którym marzenia nie mają prawa się spełnić. Nie ma wszak mowy o realizacji marzeń gdy dążymy do tego środkami, które kreują nierealny świat, odsuwają rzeczywistość, nie pozwalając stawić jej czoła. Po trzecie - tytuł ten można potraktować jako metaforę upadku jednego z amerykańskich mitów, a mianowicie "amerykanskiego snu", czyli możliwości odniesienia życiowego sukcesu przez każdego.

Po pierwszym filmie Darrena Aronofsky'ego nie należałem do miłośników jego twórczości. Eksperymentalna forma fotografowania i nerwowy,dynamiczny montaż "Pi" nie przypadły mi do gustu. Niemniej jednak wizualnie tamten obraz miał w sobie coś intrygującego i zapadł mi w pamięć. Natomiast "Requiem.." wstrząsnął mną do żywego, niesamowity klimat filmu; symbolika zdjęć (w króciutkich ujęciach - flashach, ukazane zażywanie drug'ów i włączenie się Sary do odbioru - naprawdę nieprawdopodobne zestawienie) i realizm piekła do jakiego stopniowo podążają osoby dramatu. Reżyser użył w nowatorski sposób sprawdzonych środków i metod budowania nastroju. Bardzo szybki montaż, dzielony ekran, cyfrowe efekty specjalne, różne nośniki obrazu sprawiają, że obraz poraża swoją sugestywnością sprawiając, że czujemy się wtłoczeni w fotel.
Dla atrakcyjności tego filmu niebagatelne znaczenie mają tez wyjątkowe kreacje aktorskie. Ellen Burstyn poprowadziła swoją rolę tak, że najlepiej jej grę określa słowo - genialnie. Jeśli ktoś z Was kiedykolwiek widział kogoś naspeedowanego trudno mu będzie uwierzyć, że Burstyn gra, nie będąc rzeczywiście naćpana. Czapki z głów i Oscar dla aktorki. Pozostali aktorzy także stworzyli niezapomniane role. Całość dzieła Aronofsky'ego dopełnia znakomita muzyka Clinta Mansella i grupy Kronos Quartet, klimatem najbliższa dokonaniom Nymana, cały czas trzymająca w napięciu, budująca nastrój upadku i podkreślająca dramatyzm akcji.

Wartościowe kino, dające do myślenia i zmuszjące do refleksji, a przy tym nowatorskie i atrakcyjne w swojej formie. Jeśli artystyczna droga Aronofsky'ego będzie szła w tym kierunku to jest to szansa także dla kina komercyjnego.Wszak reżyseruje on kolejny film o przygodach Batmana. Będzie to chyba bardzo mroczne widowisko.

Kawa i Papierosy

Jim Jarmusch - legenda kina, reżyser, którego styl jest rozpoznawalny właściwie od pierwszej minuty filmu. Proste, statyczne ujęcia, lakoniczne dialogi, akcja filmu rozwijająca się powoli, bez nagłych zwrotów. Siła filmów Jima Jarmuscha tkwi nie w efektowności obrazu, ale w subtelnym humorze, zgrabnie zbudowanych poszczególnych scenach, w psychologii dzieła.

"Kawa i papierosy" to film, który miał swój początek w etiudzie filmowej nakręconej jeszcze w 1986 roku. Z biegiem czasu obraz, składający się w sumie z 11 etiud, przybrał kształt filmu, którego motywem przewodnim są tytułowe kawa i papierosy. Bohaterowie spotykają się nad filiżanką kawy (w niektórych przypadkach herbaty), z papierosem w ręku. Przy okazji tych spotkań Jarmusch bawi się w psychologa, stawia swoich bohaterów czasem w niecodziennych, a czasem w całkiem zwyczajnych sytuacjach, i obnaża ich prawdziwe "ja" z sobie właściwym poczuciem humoru. Te spotkania są pretekstem do rozmów nie tylko o życiu, ale o nałogach, o fakcie bycia palaczem, o wynikających z tego konsekwencjach, o piciu kawy. Każdy, kto był lub jest palaczem, i kto próbował kiedykolwiek wyrwać się ze szponów nałogu, z pewnością będzie się utożsamiać z bohaterami filmu. Przecież tak dobrze wiemy jak doskonale łączą się smak kawy i dym papierosa, że czasem nie sposób odmówić sobie tego odmówić, że żaden papieros tak dobrze nie smakuje jak ten, którego zapalamy ze świadomością, że możemy sobie na niego pozwolić, bo przecież "rzuciliśmy palenie".



W obsadzie filmu spotykamy wielkie gwiazdy kina i muzyki. Jest więc znany z innych filmów Jarmuscha Roberto Benigni, a także Steve Buscemi, Iggy Pop, Tom Waits, Cate Blanchett, Jack White, Meg White, Alfred Molina, Bill Murray i inni. Już taka obsada musi zagwarantować filmowi powodzenie. Na szczególną uwagę zasługują moim zdaniem etiuda z udziałem Cate Blanchett, która wciela się w podwójną rolę kuzynek; kolejna z doskonałym Alfredem Moliną i Stevem Cooganem; z Billem Murrayem i raperami RZA, GZA; a także etiuda ukazująca spotkanie Iggy Popa z Tomem Waitsem. Doskonała gra tych aktorów jest wielkim atutem filmu. Przecież Jarmusch stawia przede wszystkim na środki wyrazu aktorskiego, na dobry warsztat pracy, nie na efekty specjalne, czy porywającą fabułę.

Jeśli chodzi o muzykę czy zdjęcia, film ten jest utrzymany w stylu wcześniejszych dokonań Jima Jarmuscha. Muzyka stanowi stonowane tło dla całości. Film jest czarno-biały, co także jest jednym ze znaków charakterystycznych Jarmuscha, w tej kolorystyce utrzymane są również "Inaczej niż w raju", "Poza prawem" czy "Truposz".

"Kawa i papierosy", w świetle wcześniejszych dokonań reżysera, są filmem wtórnym. Narzucający się styl Jarmuscha jest chwilami męczący, aczkolwiek dla osób, które nie zetknęły się z poprzednimi filmami tego twórcy, może wydać się interesujący. Plusem jest fakt, iż reżyserowi udało się utrzymać podobny klimat we wszystkich 11 etiudach, które kręcone były przecież na przestrzeni siedemnastu lat. Film potrafi chwilami zachwycić, zmusić do myślenia, rozbawić, a przecież tego właśnie oczekujemy od filmów Jarmuscha. Jako wielbicielka "Inaczej niż w raju" z 1984 roku, nie uległam czarowi "Kawy i papierosów". Ale być może widzom, którym twórczość Jima Jarmuscha jest jeszcze ciągle nieznana, ten film się spodoba.

Pulp Fiction

 "Pulp Fiction" to klasyka kina. Quentin Tarantino stworzył go wbrew wszelkim kanonom i schematom. Jest to fascynująca mieszanka kina gangsterskiego i czarnej komedii z filmem romantycznym. Ponadto obsada aktorska na czele z Johnem Travoltą, Umą Thurman, Harveyem Keitelem i Samuelem L. Jacksonem stworzyła naprawdę niezapomnianą kombinację.

Stylizacja filmu jest właściwa dla Tarantino. Reżyser podzielił swoje dzieło na poszczególne epizody połączone ze sobą jednym, znamiennym elementem. Na początku poznajemy parę kochanków i jednocześnie bandytów. Quentin Tarantino nawiązuje do opowieści typu: "Urodzeni mordercy" czy "Prawdziwy romans", tworząc jednocześnie uroczy pastisz tych obrazów, konfrontując go z osobą Julesa Winnfielda (Samuel L. Jackson).

Kolejny epizod opowiada historię gangstera - Vincenta Vegi, który właśnie wrócił z Amsterdamu. Grający Vincenta John Travolta stworzył świetną kreację aktorską, nadając bohaterowi własny styl. Vega jest narkomanem uzależnionym od heroiny, morduje ludzi na zlecenie, a także dla własnych porachunków. Poza tym świetnie tańczy i jada w mlecznych barach. Świetnie potrafi odróżnić kilka rodzajów shake'ów i odnaleźć się w każdej sytuacji. Właśnie umiejętność dopasowania się do sytuacji przydaje mu się, kiedy jego szef - Marsellus Wallace (Ving Rhames), zleca mu opiekę nad swoją żoną Mią (Uma Thurman). Czas więc na sceny romantyczne, przerywane niekiedy komizmem i oryginalnością dialogów. Po takim zatrzymaniu akcji Tarantino funduje widzowi skok adrenaliny (i to dosłownie), aby potem przenieść się w historię nieprzekupnego boksera, Butcha (Bruce Willis), który zadarł z Marsellusem. Reżyser zamyka całą opowieść, powracając do jej początku i jak zwykle sam pojawia się we własnym filmie jako sugestywna postać gangstera, który próbuje wrócić do normalnego życia i raz na zawsze skończyć z przestępczością. Niestety dawne kontakty sprowadzają mu na głowę kolegów-gangsterów, a ci z kolei niosą ze sobą gangsterskie interesy, które biedny facet próbuje ukryć przed swoją żoną.

   

Mocnym i niezapomnianym atutem filmu są ponadczasowe dialogi. Np. dowcip, który Mia opowiada Vincentowi - wcale nie jest śmieszny, co więcej nikt się nie śmieje, bo nie wiadomo do końca, o co w nim tak naprawdę chodzi. Reżyser postąpił podobnie, wklejając w scenariusz teoretycznie niepotrzebną rozmowę o restauracjach w Holandii czy zabawną "rodzinną historię Butcha". W całości wszystkie szczegóły nabierają sensu i nadają niesamowity wyraz całemu filmowi.

Na koniec jeszcze uniwersalny tekst zaczerpnięty z Biblii: Stary Testament, Księga Ezechiela, rozdział 25., wers 17. będący swoistym kazaniem w ustach Julesa Winnfielda. Interpretacja tego cytatu może być wieloraka, w zależności od punktu wyjścia. Tarantino wchodzi na filozoficzną płaszczyznę życia, stawia pytania o sens ludzkiego życia, o śmierć... Tylko sposób, w jaki zadaje te pytania, jest wielce fascynujący. Pierwsze skrzypce grają tu bowiem wrażliwi mordercy. Ludzie, którzy wiedzą, co robią, traktując to jak każdą inną robotę, formę zarobku na uczciwe życie. Poza tym nie różnią się zbytnio od reszty społeczeństwa. Bohaterowie "Pulp Fiction" to pełnokrwiści reprezentanci konsumenckiej części społeczeństwa z elementami wrażliwości niespotykanej w tej dość licznej grupie ludzi.

Na najwyższe uznanie, poza wspaniałą reżyserią, scenariuszem i obsadą aktorską, zasługują fotosy i artystyczna strona filmu, w którą wielki wkład zanotował Polak - Andrzej Sekuła. Równie mocną stroną filmu jest ścieżka dźwiękowa z niezapomnianymi tytułami "Girl, You'll be a woman soon" czy "Flowers on the wall".

Według mnie "Pulp Fiction" to jeden z najlepszych filmów, nie tylko w skali Quentina Tarantino, ale całej kinematografii. Film, któremu nie potrzeba sequeli i dopowiedzeń. Dzieło, nad którym wciąż trwają zacięte dyskusje. I mimo że to film z 1994 roku, również przeszło 10 lat później cieszy się niemałym zainteresowaniem. A szczególnym charakterystycznym elementem wciąż pozostaje zagadka: co było w walizce Julesa Winnfielda?

Konopielka


Akcja filmu toczy się w zapadłej wsi Taplary, gdzieś na Białostocczyźnie. Młody chłop - Kaziuk wyjeżdża rankiem do lasu po chrust na opał. Po powrocie zastaje w chałupie istną rewolucję. Przedwcześnie ocielona (co wskazuje na siły nieczyste) krowa, wędrowny dziad, nauczycielka i prelegent z miasta, który w dodatku wytyka jego rodzinie brak higieny, zabobonność i zacofanie. Nawołuje też do organizowania szkoły i budowy linii elektrycznej. Kaziuk niewiele z tego rozumie, ale pozostaje pod wrażeniem. Zwłaszcza apetycznej nauczycielki.

Zapadła wieś gdzieś na Białostocczyźnie. Pewnego dnia uporządkowane życie młodego chłopa, Kaziuka (Krzysztof Majchrzak), burzy pojawienie się w chałupie wędrownego dziada, nauczycielki i prelegenta z miasta, który wytyka rodzinie brak higieny, zabobonność i zacofanie. Od tej pory w spokojnym dotąd domu Kaziuków nic już nie będzie tak jak dawniej.

Scenariusz filmu powstał w oparciu o powieść Edwarda Redlińskiego noszącej taki sam tytuł. W ogóle film niewile odbiega od treści książki. Reżyser świetnie oddał i zilustrował specyficzny, nieco rubaszny humor tej książki. Świetna obsada aktorska( Krzysztof Majchrzak-Kaziuk, Anna Seniuk-Handzia) sprawia, że film ogląda się z przyjemnością.
Akcja toczy się w zapadłej , tradycyjnej wsi polskiej ,gdzieś na wschodzie.Do wsi "wkracza nowe" , a konkretnie jest to nauczycielka, która przybyła aby uczyć dzieci w szkole. Dzięki jej obecności, mieszkańcy wsi zaczynają postrzegać, że nie wszędzie ludzie żyją tak jak oni, a tym samym, że ich życie mogłoby wyglądać inaczej. Problem tkwi w tym czy zdecydują się na to, aby je zmienić, aby zmienić siebie. Kaziuk, na początku zdecydowany przeciwnik wszystkich nowości, takich jak na przyład nauka czytania i pisania czy jedzenie sztućccami, przekonuje się "do nowego "dopiero gdy dotyka ono sfery seksu. Uzmysławia sobie wtedy, że chciałby spróbować...inaczej. Film opowiada o kulturowym rozdarciu polskiej wsi w sposób ciekawy, dosadny, choć czasami i drastyczny. O jego specyfice decyduje szereg nietuzinkowych, śmiesznych scen.

Zapadła, zacofana wieś Taplary na wschodzie Polski. Młodemu, żonatemu z Handzią Kaziukowi śni się Matka Boska i Pan Bóg pod samotnym drzewem na polu. Rankiem chłop wyjeżdża do lasu żelaznym wozem zbierać chrust na opał. Po powrocie czeka go przedwcześnie ocielona - zapewne za sprawą sił nieczystych - krowa, wędrowny Dziad, nauczycielka i prelegent z miasta, który wytyka ich życiu zacofanie, zabobonność i brak higieny. Nawołuje do budowy szkoły i linii elektrycznej. Naga nauczycielka w konopiach śni się Kaziukowi, nazajutrz atrakcyjna kobieta zostaje lokatorką Kaziuków. Zaczyna się edukacja dzieci; ich "odkrycia" przyjmowane są przez rodziców z coraz większą zgrozą, co dla Kaziukowego syna Ziutka kończy się zakazem uczęszczania na lekcje. Chłop doznaje szoku podglądając erotyczne zabawy nauczycielki z geodetą. Nieznana rozkosz kusi i podczas rekonwalescencji po upadku z drzewa
Kaziuk namawia Handzię do wypróbowania nowych pozycji. Żniwa. Kaziuk łamie tradycję i do koszenia żyta używa kosy zamiast sierpa. Ma przeciw sobie całą wieś, ale gotów jest bronić postępu

Matrix

Thomas Anderson wiedzie podwójne życie - na co dzień pracuje w koncernie Meta Cortechs jako programista, prywatnie jest genialnym hackerem, działającym pod nickiem Neo. Pewnego dnia nawiązuje z nim kontakt tajemniczy Morfeusz - człowiek, który obiecuje mu odkryć prawdę o rzeczywistości, w jakiej żyją. Prawdę o Matriksie. Prawdę o dwóch światach: prawdziwym i wygenerowanym, który ma tylko "udawać" rzeczywistość. Neo początkowo wbrew sobie przystaje do grupy kierowanej przez Morfeusza, stopniowo jednak sam zaczyna dostrzegać, że ze światem, w którym żył dotychczas, jest coś nie tak. Że jego życiem cały czas ktoś kierował. Kolejne stopnie wtajemniczenia stawiają przed Neo nowe pytania. Który ze światów jest prawdziwy? Czym jest Matrix i komu służy? I jaką rolę w planie Morfeusza ma do spełnienia on sam?

Ludzkość w Matrix nie jęczy w jarzmie, bo nie ma pojęcia, że jest zniewolona. Sztuczna inteligencja, która sprowadza ludzi do roli biologicznych baterii, mami ich wirtualnym złudzeniem normalnego świata. Przywódca antykomputerowego podziemia, Morpheus (Laurence Fishburne), upatruje wyzwoliciela w hakerze Neo (Keanu Reeves).

Film jest o dwóch światach. Wirtualnym i rzeczywistym. Wszyscy ludzie żyją w niewiedzy. Myślą, że żyją w normalnym świecie. Ale się mylą, i to bardzo. Świat, który uważają, za rzeczywisty, wcale nim nie jest.. Jest tylko bardzo dobrą imitacją. Jeden człowiek, Thomas A. Anderson, pracownik firmy komputerowej, wie, że świat jest dziwny. Jako jego drugie "ja" - haker Neo, próbuje odkryć kim jest tajemniczy Morpheus. Media podają, że jest on niebezpiecznym przestępcą. Neo nie wierzy w to. Pewnego dnia to Morpheus odnalazł Neo. Spotykają się. W starym pomieszczeniu Morpheus opowiada dziwne rzeczy o ich świecie. Neo musi zdecydować: chce poznać prawdę o otaczającym go świecie bez odwrotu, czy woli dalej żyć w niewiedzy i zapomnieć o czym powiedział mu Morpheus. "You take the blue pill, the story ends, you wake up in your bed and belive whatever you want to belive. You take the red pill, you stay in wonderland and I show you how deep the rabbit hole goes." Neo wybiera czerwoną pigułkę i zabiera nas do rzeczywistego świata...

     

Film jest o dwóch światach. Wirtualnym i rzeczywistym. Wszyscy ludzie żyją w niewiedzy. Myślą, że żyją w normalnym świecie. Ale się mylą, i to bardzo. Świat, który uważają, za rzeczywisty, wcale nim nie jest.. Jest tylko bardzo dobrą imitacją. Jeden człowiek, Thomas A. Anderson, pracownik firmy komputerowej, wie, że świat jest dziwny. Jako jego drugie "ja" - haker Neo, próbuje odkryć kim jest tajemniczy Morpheus. Media podają, że jest on niebezpiecznym przestępcą. Neo nie wierzy w to. Pewnego dnia to Morpheus odnalazł Neo. Spotykają się. W starym pomieszczeniu Morpheus opowiada dziwne rzeczy o ich świecie. Neo musi zdecydować: chce poznać prawdę o otaczającym go świecie bez odwrotu, czy woli dalej żyć w niewiedzy i zapomnieć o czym powiedział mu Morpheus. "You take the blue pill, the story ends, you wake up in your bed and belive whatever you want to belive. You take the red pill, you stay in wonderland and I show you how deep the rabbit hole goes." Neo wybiera czerwoną pigułkę i zabiera nas do rzeczywistego świata...

XXI w. Thomas Anderson (Keanu Reeves) na co dzień pracuje jako programista, za to prywatnie jest hakerem, działającym pod pseudonimem Neo. Nawiązuje on kontakt z tajemniczym Morfeuszem (Laurence Fishburne). Dzięki niemu dowiaduje się, że roboty, które przejęły kontrolę nad światem, umieszczają ludzi w wirtualnej rzeczywistości. Doznaniami i myślami człowieka steruje maszyna. W poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące go pytania Neo trafia do realnego świata. Wraz z Morfeuszem i piękna Trinity (Carrie-Anne Moss) próbuje wyzwolić ludzkość z wirtualnego więzienia.

Trinity podczas rozmowy telefonicznej z Morfeuszem zostaje namierzona przez policję i agentów, w ostatniej chwili udaje jej się uciec. Została wystawiona przez tajemniczego informatora, który teraz daje agentom inny cel: Neo, którego teraz muszą namierzyć agenci. Tymczasem Neo, który ciągle zadaje sobie pytanie czym jest Matrix i poszukujący tajemniczego Morfeusza, dzięki informacjom pojawiającym się na jego komputerze dociera do Trinity. Otrzymuje ostrzeżenie od Morfeusza ale nie udaje mu się uniknąć aresztowania. Agenci ze Smithem na czele próbują wykorzystać go jako przynętę, ale Trinity usuwa z Neo wszczepioną pluskwę. W końcu Neo dociera do Morfeusza, który tłumaczy mu, że Matrix jest światem, który widzi wokół siebie, światem, który jest tylko iluzją stworzoną aby uwięzić ludzi, a Neo jest Wybrańcem mogącym uratować świat. Aby poznać prawdę ostateczną Neo połyka czerwoną pigułkę. Dzięki niej udaje mu się uwolnić spośród tysięcy kokonów żywiących Matrix. Po rekonwalescencji przywracającej mu zdrowie trafia na statek Morfeusza, Nabuchodonozora gdzie poznaje całą jego załogę i prawdę o otaczającym go świecie, rządzonym przez Sztuczną Inteligencję, która produkuje ludzi, aby ci dostarczali jej niezbędnej energii do przetrwania ...

Wrażenie: Świat codzienny jest naszą rzeczywistością. Rzeczywistość: Nasz świat jest złudzeniem, skomplikowanym oszustwem wymyślonym przez obdarzone sztuczną inteligencją potężne maszyny, które przejęły nad nami kontrolę. Zapierające dech w piersiach popisy kaskaderski. Niezapomniane obrazy. Wciskająca w fotel akcja. Keanu Reeves  i Laurence Fishburne stają na czele walki o wyzwolenie rodzaju ludzkiego spod władzy komputerów w filmie Matrix, cyber thrillerze, który oglądać będziesz dziesiątki razy. Wyreżyserowany przez braci Wachowskich ("Brudne pieniądze") na podstawie ich własnego scenariusza, pełen efektów, jakich nikt dotąd nie widział, Matrix otwiera nowy rozdział w historii kina. To film, który sprawi, że zapomnisz o świecie, który cię otacza.

Piękny umysł


Skąd wiemy, że istniejemy? Niezależnie od tego jak odpowiadali na to pytanie filozofowie i jakie teorie tworzyli uczeni, nasze istnienie i percepcja świata opiera się głównie na wierze. Dla niektórych ludzi, obdarzonych umysłem ścisłym, sama wiara nie wystarczy. Potrzebują oni dowodów, weryfikowalnych danych, które ich umysł są w stanie przyswoić. Takim człowiekiem jest John Nash, genialny matematyk, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. On jest właśnie tytułowym "Pięknym umysłem", głównym bohaterem wzruszającego, przejmującego i rzucającego na kolana filmu Rona Howarda.

Opowieść rozpoczyna się w roku 1947, gdy John Nash podejmuje studia na uniwersytecie w Princeton. Ma kłopoty z zaaklimatyzowaniem się w nowym środowisku. Nie może znaleźć wspólnego języka z bogatymi kolegami, którzy traktują go jak dziwaka, a tak naprawdę widzą w nim realne zagrożenie. John ma tylko jedno pragnienie - chce odkryć coś oryginalnego, nie chce aby jego praca była wtórna. I udaje mu się to marzenie spełnić - tworzy teorię z dziedziny matematyki konkurencji, która okazuje się przełomem we współczesnej ekonomii. Nash otrzymuje prestiżową posadę w Massachusetts Institute of Technology (MIT), ale nie jest zupełnie zadowolony z nużącego wykładania matematyki. Gdy otrzymuje od tajemniczego Williama Parchera (Ed Harris) propozycję pracy dla amerykańskiego rządu zgadza się niemal natychmiast. W tej posadzie widzi szansę na przysłużenie się krajowi i osiągnięcie wielkości, o której tak marzy. Na dobre zmienia się także prywatne życie Johna - poznaje atrakcyjną studentkę fizyki Alicję (Jenniffer Connely) ,w której wkrótce się zakochuje ze wzajemnością. Nic nie zwiastuje tragedii.

Nash coraz bardziej zaangażowany we współpracę z Parcherem, zaczyna być zmęczony, zestresowany. Traci powoli równowagę psychiczną, staje się nadpobudliwy, wydaje mu się że jest ciągle obserwowany. Diagnoza którą stawia tajemniczy doktor Rosen brzmi jak wyrok - schizofrenia paranoidalna. Dotąd samodzielny Nash jest zdany na łaskę otaczających go ludzi - żony i psychiatrów. Uwięziony w świecie urojeń, niespełnionych marzeń i koszmarów nie ma dostępu do rzeczywistości. Ale "Piękny umysł" to nie opowieść tylko o szalonym geniuszu i jego chorobie , a przede wszystkim o człowieku którego los wystawia na najcięższą próbę. Zawsze racjonalny i potrzebujący dowodów Nash musi przedefiniować cały dotychczasowy światopogląd i nauczyć się poznawać, który wymiar rzeczywistości istnieje naprawdę, a który jest tylko wytworem jego dotkniętego chorobą umysłu. Odróżniać które wspomnienia jest prawdziwe, a które jest tylko fantomem. "Piękny umysł" to także historia miłości silnej i czystej, która jest w stanie przetrwać największe tragedie. Miłości, która inspiruje i daje siłę do zmagania się z życiem.

     

Największą zaletą filmu jest fenomenalna kreacja Russella Crowe ("Gladiator", "Informator"). Starannie zbudowana postać genialnego matematyka jednocześnie bawi i wzrusza, a przede wszystkim fascynuje. Nash w interpretacji Crowe'a to nie szaleniec, ale cierpiący, zagubiony w nieistniejącej rzeczywistości człowiek.

Russell znakomicie przedstawił walkę racjonalnego matematyka z własnym umysłem. Za pomocą gestu, tonu głosu i przede wszystkim spojrzenia przekazuje widzowi uczucia o niespotykanej intensywności bez uciekania się do uproszczeń. - Crowe nie musi płakać aby wyrazić smutek, śmiać się aby wyrazić radość. Siła jego emocji płynie jakby z wewnątrz. Dzięki jego niesamowitej grze widz ma wrażenie że jest częścią świata Nasha Jednocześnie aktorowi udało się uniknąć maniery i przerysowania w pokazaniu chorego psychicznie naukowca. Można powiedzieć, że artysta stworzył nowy styl gry człowieka nienormalnego.

Crowe tak mówi o swojej roli: "Ważne było dla mnie pokazanie, że osoba dotknięta tą chorobą może być i zachowywać się tak samo jak osoba o innych dolegliwościach. Życie takiego człowieka jest nadal w dużej mierze 'normalne'...". Podejrzewam że żaden inny aktor nie zagrałby roli Johna Nasha tak dobrze jak Crowe.

Znakomicie zagrała też Jenniffer Connely, znana między innymi z filmu Darrena Aronofsky'ego "Requiem dla snu". Connely przekonująco i delikatnie pokazała niezwykłą miłość jaką Alicja darzy Nasha. Miłość, która dała jej siłę aby przetrwać najgorsze i najtrudniejsze chwile.
Na uwagę zasługuje też młody brytyjski aktor, Paul Bettany ("Obłędny rycerz") grający Charlesa, przyjaciela Nasha. Jego postać to komediowy akcent w filmie.

Duże brawa należą się także Ronowi Howardowi. Reżyserowi udało się zgrabnie połączyć dramat z elementami komediowym, jak i ze scenami akcji. Film jest niezwykle spójny, co przy tak trudnym temacie nie było łatwym zadaniem. Precyzyjnie zaplanowane sceny nie tylko przedstawiają sytuacje, ale także nadają im znaczenie. Sugestywne ujęcia podkreślają uczucie uwięzienia lub odcięcie Nasha od rzeczywistości. Głucho brzmiący głos, podkolorowane postacie, wyglądające nieraz jak "naklejone" na tło robią niesamowite wrażenie, odrealniając niektóre sceny.
Oglądając "Piękny umysł" miałam wrażenie że w filmie nie ma zbędnych ujęć i przedłużeń. Nie ma też uproszczeń, które często pojawiają się w opowieściach o ludziach chorych psychicznie. John Nash jest przerażająco wręcz "normalny" jak na osobę cierpiącą na schizofrenię.

Howard wie jak utrzymać w napięciu widza przez 132 minuty. Stopniowo odkrywa tajemniczy świat uczonego, pozwalając widzowi do niego wejść. Właśnie dlatego "Piękny umysł" jest tak wyjątkowym, powiedziałabym, przeżyciem. Dawno w kinach nie było tak dobrego i niebanalnego filmu. Polecam go więc wszystkim widzom, niezależnie od tego jaki gatunek filmów lubią najbardziej.

W czasach Mickiewicza i Goethego ludzie zadawali sobie pytanie czy lepiej jest postrzegać świat za pomocą uczuć czy "szkiełka i oka", rozumu. John Nash przez całe swoje wierzył w poznawczą moc umysłu. Dopiero po wielu latach walki z chorobą i samym sobą zrozumiał prostą prawdę - że niektórych rzeczy i zjawisk nie da się wytłumaczyć za pomocą logiki. One po prostu istnieją, a miłość "jest ich przyczyną" jak mówi Nash odbierając Nagrodę Nobla. Film "Piękny umysł" jest dowodem na potwierdzenie tej teorii.

Trzynaste piętro


Producenci gier komputerowych kuszą graczy coraz to nowymi symulatorami rzeczywistości. W wirtualnym świecie kasjerka z supermarketu może stać się bohaterką światowej sławy modelką, a zrównoważony adwokat - najemnikiem, z nowoczesną bronią, zabijającym wrogów na każdym kroku. Gry, mniej lub bardziej rzeczywiste, zostają ograniczone decyzjami użytkowników. Zawsze można wcisnąć pauzę lub po prostu wyjść z programu, a potem powrócić w to samo miejsce. Co by było jednak, gdyby gra, w czasie kiedy gracz jej nie używa, żyła własnym życiem...? Co by było gdyby postacie w grze same podejmowały decyzje...?

Hannon Fuller (Armin Mueller-Stahl) wraz ze współpracownikami Douglasem Hallem (Craig Bierko) i Jasonem Whitneyem (Vincent D'Onofrio) stworzyli potężny symulator. Program, który potrafi ukształtować scenerię roku 1937 w Los Angeles. Najważniejsze, że postacie z wynalazku żyją własnym życiem, kiedy nikt się w nie "nie wklucza". Świat prawie jak realny, można wejść, pobyć, a potem powrócić do rzeczywistości. Postać pozostaje z bólem głowy i amnezją. Twórcom zależało na wiarygodności, dlatego ich postacie mają taki sam wygląd jak oni, "wkluczają" się jakby we własne ciało, tyle że w innej rzeczywistości. Czas świata symulacji biegnie tym samym tempem co rzeczywisty, dlatego nie da się wrócić dwa razy w to samo miejsce w czasie.

Fuller korzystał z wirtualnego świata, ukształtowanego na trzynastym piętrze biurowca firmy, aby przypomnieć sobie lata młodości. Cudowny urok lat trzydziestych - eleganckie ubiory, ładne dziewczyny, zabawa w oparach dymu z cygar. Niestety bohater dokonał przerażającego odkrycia, wydarzyła się tragedia. Przed jego współpracownikiem Douglasem Hallem stanęło zadanie rozwikłania zagadki, odnalezienia drogi do prawdy. Hall jako drugi rozpoczyna "wkluczanie się" do symulacji Los Angeles w roku 1937.

     

"Trzynaste piętro" stanowi przykład dobrego kina Sci-Fi. Film momentami jest przewidywalny, ale nie traci przez to swojego uroku. Szczerze dziwię się, że mimo zabiegów twórców i promocji nie odniósł większego sukcesu. Podejrzewam, że wiele osób zainteresowało się filmem dopiero po obejrzeniu teledysku do piosenki "Join me" zespołu HIM. "Trzynaste piętro" przegrywa konkurencję z wyprodukowanym w tym samym roku "Matrixem", ale gdyby nie powstał film braci Wachowskich, z czterokrotnie większym budżetem, kto wie...

Gra aktorska stoi w filmie na przyzwoitym poziomie, aktorzy sprawnie odgrywają swoje różnorakie role. Niestety rozczarowanie przynosi muzyka, jest niezauważalna, ciężko się jej doszukać w obrazie. Mimo że "Trzynaste piętro" jest filmem z kategorii Sci-Fi widz nie może liczyć na efekty specjalne, nie przynosi to jednak ujmy, aktorzy zobrazowali to, co miało zostać przedstawione. Twórcom filmu udało się zbudować klimatyczne miejsca i przedstawić je w sposób zachęcający do dalszego oglądania.

Film "Trzynaste piętro" oglądałam nie raz. Należy do tej grupy obrazów, do których warto od czasu do czasu wrócić, tym bardziej, że film pozostawia w widzu pewne pytanie. Należałoby się zastanowić, do czego prowadzi spędzanie dużej ilości czasu przed ekranem monitora. Czy gry komputerowe pozostają bez wpływu na naszą psychikę? Czy schematy zachowań ze świata wirtualnego nie są przenoszone w rzeczywistość? Uważajmy! Może między symulacją a światem realnym granica jest cieńsza, niż się wydaje... Może nie wszystko wiemy...

avatar


Przyznam, że moje oczekiwania co do tego filmu były ogromne, ale "Avatar" je całkowicie spełnił. Wiele osób będzie tę produkcję krytykować, wiele wychwalać ją pod niebiosa. Ja, po 10 latach czekania na nią, powiem jak najkrócej co o niej myślę.

Najpierw o fabule, która była najbardziej krytykowanym elementem filmu. Rzeczywiście było kilka dialogów, które śmieszyły, np. tekst pilota: "Myślałeś, że tylko ty masz działa szmato!". Oczywiście fabuła jest prosta, niezbyt oryginalna, a postacie nie są zbytnio rozbudowane psychologiczne, ale czy ktoś na to zwróci uwagę, gdy będzie patrzył na tak przytłaczający obraz wypełniony efektami specjalnymi. Podług filmów, które wychodzą w aktualnym czasie jak "Transformers: Zemsta upadłych", bądź "Szklana pułapka 4.0", gdzie fabuła to tylko papka napisana pod efekty, film Camerona prezentuje się niewiarygodnie dobrze, a prostota jego scenariusza działa na plus. Film jest długi ale się nie nudzi, akcja trwa praktycznie nie przerwanie, a dzięki efektowi 3D czuje się jakby więź z głównymi postaciami. Jest trochę patosu, ale jest on odpowiednio wyważony, a film jest w kilku momentach nawet nieco wzruszający. Niezwykle ucieszyło mnie to, że mimo ograniczonej kategorii wiekowej, padło trochę trupów i polało się trochę krwi (także głównym, pozytywnym postacią), a także to jak przebiegała narracja filmu - praktycznie wszystko opowiada nam z początku główny bohater Jake Sully (Sam Worthington), i tak samo się to kończy. Dodam jeszcze, że główna para naszych trzymetrowych bohaterów, to na prawdę fajne postacie.

     

Ale teraz o tym na co tak naprawdę przyszedłem do kina. Strona techniczna tego filmu to istny majstersztyk. To, że Cameron myślał nad tym filmem 10 lat jest widoczne w każdej sekundzie filmu. Postacie, gatunki zwierząt, roślinność, broń, religia rasy Na’vi, to wszytko zostało wymyślone doskonale i znakomicie wygląda na ekranie. Scenografia została niemal całkowicie wykonana na komputerze, a rzadko można to dostrzec (i wszystko pięknie wygląda). Efekty specjalne z całą pewnością są jednymi z najlepszych, jakie powstały. O ile elementy mechaniczne prezentują się zwyczajnie (i tylko) dobrze, o tyle już Na’vi są wykonani perfekcyjnie. Jest to najlepszy efekt CGI jaki do tej pory powstał i nie ma innej opcji, jak zdobycie przez film w tej kategorii Oscara. Muzyka jest dobra, oryginalna, choć czasami trąciła "Aliens", a najlepszym jej momentem to zdecydowanie finałowa bitwa. Patrząc na film nie można narzekać, szczególnie, że jest on całkowicie w 3D. Czegoś takiego jeszcze nie było i robi to ogromne wrażenie, ta głębia sprawia, że czasami wręcz jest się w filmie (ostatnie 20 minut wręcz wciska w fotel). Nie będę się o tym zbyt dużo rozpisywał, bo mówię wam, to trzeba zobaczyć samemu, i to w kinie trójwymiarowym.

Przez te trzy godziny bawiłem się świetnie i chyba oto właśnie chodziło, ale twierdzenie, że jest to najlepszy film dekady jest nieco na wyrost. Choć jest to chyba najlepsze co oglądałem w tym roku w kinie. Cameron potwierdził to, co o nim zawsze myślałem, że jest najlepszym reżyserem w Hollywood. Stworzył iście epicką przygodę i przywrócił do kin dobre kino sci-fi. Oczywiście "Avatar" nie jest tak dobrym filmem jak dwa pierwsze "Terminatory" i "Obcy", ale na pewno przebił "Prawdziwe kłamstwa" i "Titanica". Po swoim pierwszym seansie mogę polecić go wszystkim, którzy nie oczekują od niego czegoś więcej niż rewolucji technicznej, którą z całą pewnością jest, i to przez duże J.

Final fantasy: the spirits within

 "Final Fantasy" to tytuł znany wszystkim miłośnikom gier komputerowych i konsolowych. Seria ta powszechnie uważana jest za jedną z najpopularniejszych i najbardziej dochodowych w historii przemysłu komputerowego a oficjalna liczba sprzedanych jej egzemplarzy już dawno przekroczyła 30 milionów.
Na całym świecie są miliony wielbicieli "Final Fantasy", którzy każdą z części gry ukończyli po kilka razy rozwiązując wszystkie zawarte w programie subquesty i sekrety. Seria składa się już z 10 części a kolejne są cały czas przygotowywane i z niecierpliwością oczekiwane przez fanów.
Twórcom z firmy Squaresfot udało się dokonać rzeczy niezwykłej. Stworzyli produkt, który podoba się ludziom z różnych kultur i różnych krajów. Sprawili, że w słowniku gracza pojawiło się nowe pojęcie "japoński RPG", gatunek, który przez długie lata znany był jedynie mieszkańcom Kraju Kwitnącej Wiśni. Co więcej spowodowali, że ta forma gier zaczęła być również tworzona w innych krajach, czego wydany niedawno "Anachronox" firmy Ion Storm wydaje się być najlepszym przykładem.

Artyści ze Squaresoft w pewnym sensie również zrewolucjonizowali sposób robienia gier. "Final Fantasy VII" był wszak jednym z pierwszych programów rozrywkowych, na którego produkcję przeznaczono miliony dolarów i który miał profesjonalną kampanię reklamową nie tylko w prasie tematycznej, ale również w telewizji, radio a nawet w raczkującym jeszcze wtedy internecie. Graficy Squaresoft jako pierwsi wykorzystali możliwości animacji komputerowych i wstawki FMV w realizowanych przez nich grach uważane są za najlepsze na rynku.

     

Zrozumiała jest zatem decyzja producentów, którzy w dobie mody panującej na ekranizację gier komputerowych zgodzili się sfinansować realizację filmu inspirowanego "Final Fantasy". Od początku do projektu przystąpiono bardzo ambitnie. Nadzór nad pracami i reżyserię filmu powierzono Hironobu Sakaguchi, współtwórcy i producentowi serii gier, który jest również pomysłodawcą scenariusza do "Final Fantasy: The Spirits Within". Ekipa przeniosła się do Honolulu, gdzie znajduje się olbrzymie studio firmy Squaresoft i tam przez kilka lat artyści z całego świata pracowali nad obrazem, który miał zrewolucjonizować współczesne kino. "Final Fantasy" miał być bowiem pierwszym w historii zrealizowanym przy użyciu grafiki komputerowej filmem, w którym przedstawione zostaną hiper-realistyczne postacie ludzi, tak dokładnie, że nie będą różniły się od prawdziwych aktorów.
Cóż, zapewnienia te okazały się być na wyrost, ale nie zmienia to faktu, iż "Final Fantasy", mimo pewnych braków i niedociągnięć jest filmem, który nie tylko warto zobaczyć, ale który z całą pewnością rozpoczyna nowy rozdział w historii kina.

Akcja "Final Fantasy: The Spirits Within" rozgrywa się w niedalekiej przyszłości. Ziemia jest zniszczona, populacja się gwałtownie zmniejsza a niewielkie grupy ludzi żyją w zbudowanych pod specjalnymi kopułami miastach. Przyczyną tego stanu rzeczy są Fantomy, tajemnicze, pozbawione ciała istoty, które 20 lat temu pojawiły się na naszej planecie po tym, jak uderzył w nią olbrzymi meteoryt. Fantomy żywią się ludzkimi duszami i przez wiele lat nikomu nie udało się odnaleźć sposobu na ich ostateczne powstrzymanie. Przed taką szansą staje teraz główna bohaterka filmu doktor Aki Ross. Wspólnie ze swoim mentorem doktorem Sidem odkrywają oni, jak można pokonać Fantomy. Potrzebują do tego jednak 8 naznaczonych dusz pochodzących z różnych organizmów. Niestety, nasi bohaterowie nie mają zbyt wiele czasu na ich odnalezienie. Armia bowiem nalega, aby obcych zniszczyć przy pomocy potężnego działa Zeus. Problem w tym, że nikt go wcześniej nie używał, a doktor Sid podejrzewa, że siła tego ataku może zniszczyć nie tylko najeźdźców, ale również całą naszą planetę.

Już na samym początku chciałbym zaznaczyć, iż fabuła "Final Fantasy" tylko pozornie nie jest skomplikowana. Podobnie, jak w grach z serii "Final Fantasy" historia opowiedziana w obrazie jest mocno "zakręcona" i miejscami naciągana. W filmie nie jest np. wyjaśnione, jak bohaterowie wpadli na to, że Fantomy można pokonać łącząc je z 8 naznaczonymi duszami, i dlaczego tych dusz musi być właśnie 8, a nie 6, czy 10? Cały wątek z duszami jest w ogóle mocno niedopracowany i muszę przyznać, że po zakończeniu filmu za bardzo nie wiedziałem, o co tak właściwie w nim chodziło. Szkoda, można to było rozwiązać lepiej.
W ogóle fabuła filmu odbiega od poziomu, jaki Hironobu Sakaguchi narzucił sobie przy tworzeniu gier komputerowych. Niestety na niekorzyść produkcji kinowej. Oprócz niejasności wątku z duszami obraz obfituje również w pełne patosu sceny, w których dzielni żołnierze honorowo oddają życie za swoich towarzyszy a już zakończenie filmu do złudzenia przypomina końcówkę "Pearl Harbor" i brakuje w nim jedynie łopoczącej w tle amerykańskiej flagi.

Fabuła "Final Fantasy: The Spirits Within" to zdecydowanie najsłabsze ogniwo filmu. Nie zapominajmy jednak, że twórcy zapowiadali, iż obraz ten będzie rewolucyjny nie pod względem opowiadanej historii, ale hiper-realistycznej grafiki i to ona jest najbardziej atrakcyjnym elementem produkcji.
Stworzony przez setki grafików zrujnowany świat, w którym rozgrywa się akcja filmu jest niesamowity. Opustoszałe i zniszczone miasta, dawne pola bitew, które pokrywają szczątki zabitych żołnierzy, futurystyczne pojazdy i uzbrojenie, wszystko to wygląda niewiarygodnie. Trzeba przyznać, że Sakaguchi, który był pomysłodawcą wielu z tych projektów ma niesamowitą wyobraźnie. Niestety, o ile do wykonania i animacji przedmiotów oraz lokacji nie można przyczepić, to już graficzne przedstawienie bohaterów daleko odbiega od obietnic składanych przez twórców w trakcie prac nad filmem. Rzeczywiście są wykonane w sposób perfekcyjny. Każdy z 60 tys. włosów na głowie Aki został oddzielnie wyrenderowany, do płynnego oddania ruchów postaci zastosowano technologię "motion capture", a takie szczegóły, jak faktura skóry, błyski oczu, czy piegi rysowano ręcznie bez uciekania się do pomocy skanerów. Niestety, oglądając film widać wyraźnie, że bohaterowie to nie żywi aktorzy, tylko perfekcyjne animacje komputerowe. Ich ruchy nie są do końca naturalne, a mimika twarzy pozostawia wiele do życzenia.
Twórcy "Final Fantasy: The Spirits Within" niepotrzebnie obiecali widzom zbyt wiele. Gdyby na długo przed premierą obrazu nie zapewniali ich, że grafika będzie hiper-realistyczna to zapewne reakcja na film byłaby inna. Te drobne niedociągnięcia nie zmieniają jednak faktu, iż "Final Fantasy", podobnie jak przed laty "Toy Story", to film w pewnym sensie przełomowy. Jego twórcy pokazali, że obrazy wykonane przy pomocy grafiki komputerowej nie muszą opowiadać o zabawkach, czy bajkowych stworach, które łatwiej jest narysować i zanimować niż ludzi. Oczywiście wykonanie bohaterów w "Final Fantasy" pozostawia jeszcze wiele do życzenia, ale jak znam życie za kilka lat to się zmieni. W końcu już jakiś czas temu ktoś powiedział, że nowoczesna technologia umożliwi realizację filmów, w których główne role zagrają np. Humphrey Bogart, czy Marilyn Monroe, którzy do życia zostaną przywróceni właśnie dzięki komputerowej grafice. "Final Fantasy: The Spirits Within" pokazuje, że moment premiery takiego obrazu nie jest już zbyt odległy.

Polecam wybrać się na "Final Fantasy". Może nie jest to najlepszy film roku, ale z całą pewnością warto go zobaczyć i to na dużym ekranie. Jego wykonanie robi naprawdę niesamowite wrażenie. Miłośnicy gier też nie powinni być zawiedzeni. Choć film nie ma z nimi nic wspólnego to jednak swoją konstrukcją fabularną przypomina, schematy znane z komputerowych wersji "Final Fantasy". Główna bohaterka miewa tajemnicze sny, które okazują się kluczem do pokonania Fantomów, a ubrany w długi płaszcz generał Hein wygląda trochę jak Seifer z "Final Fantasy 8".
"Final Fantasy: The Spirits Within" to film nowatorski, który wyznacza nowy kierunek w rozwoju kinematografii i choćby z tego powodu warto go zobaczyć. Mnie osobiście się podobał, choć przyznam szczerze, iż oczekiwałem po nim czegoś więcej.